Żuków to najdłuższe pasmo należące do Gór Sanocko-Turczańskich, rozciągające się od miejscowości Uherce Mineralne aż po samą granicę z Ukrainą, na długości ok. 25 km. Często dzielone jest na trzy części:niższą – nieformalnie zwaną Kotliną Uherczańskąśrodkową – z kulminacją Holicy (768 m – ze wzniesieniem Jaworniki (910 m północny wschód od Żukowa przebiegają równolegle do niego małe pasma Brzegów, Oratyku i Równi, a na południowy zachód rozciąga się pasmo Ostrego. Również one zaliczane są do pasma Żukowa. Sięgając historii…W położonej u podnóża pasma Żukowa Ustjanowej znajdowało się w okresie międzywojennym jedno z największych szybowisk w Polsce. W 1933 r., dzięki znakomitym warunkom do latania, powstał tu Wojskowy Obóz Szybowcowy, choć jeszcze kilka lat wcześniej niewiele osób w środowisku lotniczym o Ustjanowej słyszało. Dopiero jesienią 1931 r. (bądź jak chcą niektórzy 1932 r.), kierownik wyruszającej z Dęblina do Bezmiechowej Samodzielnej Sekcji Szybowcowej, por. Tadeusz Kurowski, otrzymał z Aeroklubu Lwowskiego propozycję sprawdzenia walorów okolic Ustjanowej. Niemal w ostatniej chwili przed wyjazdem podjęto decyzję o objęciu rekonesansem pasma Żukowa, a jego wyniki były tak pozytywne, że już w 1933 r. działał tu wspomniany obóz największych triumfów lotniczych dla Ustjanowej to lata 1935-1936. Organizowane tu bowiem były Krajowe Zawody Szybowcowe, których uczestnikami byli najznakomitsi w Polsce piloci, latający na najlepszych w kraju szybowcach. Ośrodek w Ustjanowej dynamicznie się rozwijał. W centrum wsi działał Wojskowy Obóz Szybowcowy – naprzeciw stacji kolejowej nazwanej nie bez przyczyny „Ustjanowa – Lotnisko”, Lotnisko Szybowcowe zlokalizowano na Holicy, kolejne znalazło się na Równi, a w paśmie Gromadzynia postawiono dwa duże drewniane hangary. W oparciu o posiadaną bazę, organizowano miesięczne kursy szybowcowe dla kandydatów do Centralnej Szkoły Podoficerów Pilotów oraz kursy pilotażu dla oficerów młodszych lotnictwa, których ukończenie stało się obowiązkowe dla kandydatów do Szkoły „Orląt” w w Ustjanowej funkcjonowało do końca sierpnia 1939 r. należąc do Aeroklubu Lwowskiego. Niemcy, którzy zajęli Bieszczady we wrześniu 1939 r., zlikwidowali szybowiska w Ustjanowej i Bezmiechowej, zagarniając wszystko co dało się zabrać, w tym także szybowce. Budynki i urządzenia uległy zniszczeniu i spaleniu, jeśli nawet coś ocalało, to nie przetrwało rządów następnego, sowieckiego okupanta…Wyszkoleni w Ustjanowej piloci po części zrewanżowali się Niemcom, oddając zarazem Ojczyźnie znaczne zasługi. Zarówno bowiem byli uczniowie jak i instruktorzy walczyli jako piloci w lotnictwie brytyjskim, w słynnych dywizjonach bombowych i wojnie Ustjanowa pozostałą w granicach ZSRR, w granice Polski wróciła dopiero w 1951 r. Nie reaktywowano jednak działalności szybowiska, jednym z powodów mogła być bliskość granicy ze wschodem. Upamiętniono jednak lotniczą przeszłość Ustjanowej – 7 września 1969 r. staraniem władz Aeroklubu Podkarpackiego i Rzeszowskiego, dokonano odsłonięcia Pomnika Lotników w hołdzie poległym na frontach II wojny światowej wychowankom szkoły też dziwnego, że od 1971 r. miejscowa szkoła nosi imię “Bohaterów Lotnictwa Polskiego”, a w jej sąsiedztwie znajduje się samolot, zwracający uwagę przejeżdżających przez miejscowość. Kiedyś był to TSA-8 “Bies”, w 1991 r. zastąpiony przez Lim 5P-509 “Marysia”.Kończąc ten temat muszę dodać, że jestem przekonana, iż szybowcowa przeszłość Ustjanowej nie jest rozdziałem zamkniętym na zawsze. Miałam bowiem okazję poznać pełnych pasji ludzi, którzy z całą pewnością sprawią, iż szybowce w pasmo Żukowa powrócą… Dlaczego warto odkryć Żuków?Pierwszy powód to fakt, że znajdują się tu wspaniałe trasy pozwalające na uprawianie narciarstwa biegowego, posiadające homologację FIS. Podzielono je na dwie pętle::rekreacyjną (oznaczoną kolorem niebieskim) orazwyczynową (oznaczoną kolorem czerwonym).Od 1987 roku na przełomie stycznia i lutego odbywają się tutaj ogólnopolskie zawody narciarstwa biegowego nad nazwą „Bieg Lotników”. Zimą to także świetny teren do wypraw skitourowych, a latem do wędrówek pieszych czy też uprawiania nordic zresztą pora roku na w pasmie Żukowa stwarza świetne warunki do aktywnego wypoczynku. Wędrując pieszo po jej łagodnych grzbietach wytyczoną ścieżką historyczno-przyrodniczą można dostać się „Żukowem do Krainy Lipeckiej”. Nazwa owej ścieżki sięga przeszłości tego regionu, kiedy to Lipie było ośrodkiem administracyjnym krainy wchodzącej w skład ekonomii samborskiej, będącej własnością się na długości 19 kilometrów (czas przejścia ok. 6 godzin), można podziwiać piękne panoramy zarówno na połoniny jak i ukraińską stronę Karpat, w tym Beskidy Skolskie. Mniej wytrwali mogą skrócić tę trasę schodząc niebieskim szlakiem PTTK do Równi lub kończąc wędrówkę w trakcie wędrówki warto zwrócić uwagę na ślady kultury materialnej dawnych mieszkańców, którzy kaprysem Historii zostali zmuszeni do opuszczenia swojej ojcowizny. Są to przede wszystkim zabytki sakralne – cerkwie w Żłobku (1830), Czarnej Górnej (1834) czy Michniowcu (1863), oraz cerkwisko wraz z ruinami dzwonnicy w Lipiu. Piękna dawna cerkiew znajduje się także w samej paśmie Żukowa wytyczona została także leśna ścieżka edukacyjna o długości 3,5 km, na której ustawione są liczne tablice z informacjami na temat życia lasu i jego dzikich mieszkańców, a także pracy bieszczadzkich leśników oraz prowadzonych przez nich zabiegów pielęgnacyjnych i hodowlanych. Barwne plansze ułatwiają rozpoznawanie rzadkich i chronionych gatunków roślin i także „zieloną klasę”, czyli miejsce z wiatami i ławkami, w których można zarówno odpocząć, jak też prowadzić zajęcia edukacyjne oraz – po uzgodnieniu z Nadleśnictwem Ustrzyki Dolne – rozpalić kogo Żuków?Dla osób lubiących wypoczywać aktywnie o każdej porze roku – zarówno wędrując, „piknikując”, jak i biegając na nartach, z dala od zgiełku codzienności miejskiej a w otoczeniu magii lasu pełnej mocy spokoju i relaksu tak dla ciała jak i Żukowa to świetny zielony teren do uprawiania aktywnego wypoczynku. A dodatkowym jego walorem jest to, że nie zostało ono jeszcze do końca odkryte, ani przez mieszkańców jego okolic, ani przez turystów. Zachowajcie więc naszą rekomendację dla tego wspaniałego pasma w tajemnicy…A na zakończenie widok Żukowa zimą…fot. Zygmunt KrasowskiMonika Bulikcoach przemianyredaktor naczelnyBieszczady - 10 ciekawych miejsc, co zobaczyć, ciekawostki, przewodnik. Mit Bieszczadów zrodził się na początku lat sześćdziesiątych w czasie studenckich obozów i rajdów, w namiotowych bazach, przy ogniskowych "śpiewankach", w trakcie nocnych wypraw do "Grobu Hrabiny" i wyczekiwaniu wschodu słońca na Haliczu.
Jakim cudem dziewczyna, która musiała zjeżdżać na sankach z nasypu kolejowego, bo nigdzie w okolicy nie było ani pagórka, może wam pisać co zobaczyć w Bieszczadach? Pytam, bo nie byłabym sobą gdybym nie zaczęła od osobistej wycieczki – i w czasie i w przestrzeni. Tak właściwie to Bieszczady jeździły ze mną wszędzie od dziecka. A konkretnie kaseta z bieszczadzkimi piosenkami Wolnej Grupy Bukowiny, którą zajeżdżali moi rodzice w seledynowej Asconie. Głównie na trasie Krajenka – Bydgoszcz, bo to było najbliższe duże miasto, przez co kiedy słyszę dziś te melodie myślę o Nakle nad Notecią. Ale tym Nakle z czasów kiedy nie było obwodnicy, a już na pewno nie McDonald’sa przy obwodnicy. Zdarzyło mi się też w Bieszczady za dzieciaka pojechać – była to o tyle magiczna wycieczka, że w jej trakcie jasielska ciocia zapoznała mnie z kanwą i haftem gobelinowym, co wciągnęło mnie na kolejne 21 lat, a do tego był to lipiec roku 1997, a nam udało się wrócić (już czerwoną Ibizką, a co!) na naszą płaską Krajnę przez calutką zalaną Polskę bez uszczerbku. Ciocia, ta od haftowania, była zresztą na tyle dobrą osobą, że wymodliła i wyhaftowała sobie cmentarną kwaterę z przepięknym widokiem na miasto i wzgórza. Serio, nekroturyści powinni odwiedzić cmentarz w Jaśle – robi wrażenie. Jak sami widzicie, kwalifikacje do opisywania Bieszczadów zbierałam od wczesnego dziecięctwa. Na poważnie jednak zabrałam się do rzeczy 2 lata temu, kiedy to zachęcona wizją spędzania czasu poza zasięgiem, wygooglowałam nocleg w Wetlinie i wzięłam prawdziwy offline urlop. Bieszczady w maju i deszczu kupiły nas na tyle, że w tym roku postanowiliśmy wrócić we wrześniu i słońcu, co okazało się tematem o tyle dotkliwym, że nie ma takiego balsamu brązującego na rynku, który wyrówna moją górską spaleniznę. Oba wyjazdy poprzedzone były gruntownym researchem, a uwieńczone odwiedzinami na przepięknych szlakach, w ciekawych miejscach, no i przy stole gastrohitów, ale o tym akurat w osobnym wpisie. Dziś będzie coś dla duszy, no i dla nóg. Nie jestem zaawansowaną górską turystką, a już na pewno nie przewodniczką po Bieszczadach – w tym wpisie sygnalizuje szlaki, które polecam, ale przed wyruszeniem na wyprawę koniecznie przeanalizujcie trasę (ja planuję korzystając z mapy turystycznej online). Szlaki: Połonina Wetlińska Klasyk, no co mam powiedzieć. Nic odkrywczego? Być może, ale z drugiej strony po co się jedzie w Bieszczady jak nie po to żeby pozachwycać się połoninami. Z daleka wyglądają jak łyse placki na szczytach gór, z bliska łyso jest już nam, bo okazują się być piękne i różnorodne. Moja zasada brzmi – im dalej w jesień, tym piękniej. Połonina Wetlińska stanowi świetny pomysł na wycieczkę, zwłaszcza jeśli stacjonuje się w Wetlinie. Opcji na zdobycie jej grzbietu jest kilka – my wdrapywaliśmy się i od Brzegów Górnych (duży parking na dole) i od samej Wetliny, prosto na przełęcz Orłowicza. Drogi pod górkę są porównywalne – do zdobycia nawet dla kondycyjnie nieutalentowanego piechura. Kluczem do sukcesu są liczne przystanki i krzyżówka z Przekroju. Że co? Ano tak, święta prawda, za chwilę wyjaśnię. Szlak czerwony z Brzegów Górnych zaprowadzi nas wprost do słynnego bieszczadzkiego schroniska – Chatki Puchatka. Do nazwy mam nadzwyczajny sentyment, w końcu do dzisiaj moją ulubioną grą plenerową są misie patysie. Od Chatki czeka nas wspaniały spacer grzbietem Połoniny. Czasem właściwie płasko, czasem mocno w dół, a czasem zdecydowanie w górę. I tak przez ponad 5 kilometrów, aż do przełęczy Orłowicza. Stamtąd można do góry na Smerek, albo w dół do Wetliny. Zaletą powrotu tą trasą jest to, że lądujemy w samej wiosce, nie trzeba (jak w przypadku zejścia do Brzegów Górnych) szukać transportu lub spacerować poboczem wąskiej Bieszczadzkiej Pętli. Ok, ok, ale o co chodzi z tą krzyżówką? Krzyżówka nie może być byle jaka – musi być z Przekroju. Tamtejsza słynie z przewrotnych zagadek i haseł, które spędzają sen z powiek, ale na szczęście również zmęczenie z głowy. Umysł zajęty zastanawianiem się co to jest 200 litrów starego mleka nie zauważa, że wchodzi pod górkę. Ba! W momencie kiedy w końcu zarejestruje, że było kiedyś takie słowo jak stągiew (i mieściło mniej więcej właśnie 200 litrów) z ust podchodzącego pod górkę wędrowca może wydobyć się pisk radości. Współturyści do dzisiaj pewnie zastanawiają się z czego tak się cieszyliśmy wdrapując się na szczyty. Bukowe Berdo (+ bonusy) Ile ja się o Bukowym Berdzie naczytałam! Że takie piękne, że jak Bieszczady jesienią to koniecznie. I wiecie co? Podpisuję się wszystkimi kończynami. Nie wiem czy to mniejszy ruch turystyczny niż na innych popularnych szlakach, zróżnicowany teren, czy malownicze widoki na wszystkie strony – Bukowe Berdo należy zobaczyć i kropka. Zdecydowaliśmy się na wejście od Mucznego – uwaga – po drodze można zobaczyć żyjące na wolności żubry. Nie miziamy, nie podchodzimy, ale można. Podejście, podobnie jak w przypadku Połoniny Wetlińskiej nie przysparza wielkich trudności, chociaż im dalej (dosłownie) w las, tym przystanki robią się częstsze. Kiedy las się kończy zaczynają się widoki. Od samego początku (w naszym przypadku było to skrzyżowanie żółtego “leśnego” szlaku z niebieskim) wiadomo, że będzie to wyprawa natury zdecydowanie estetycznej. Jak przystało na gwiazdę wyprawy, trasa ta ma kilka wariantów. Pierwszy, prowadzi po prostu do Bukowego Berda. Drugi i trzeci zakładają przy okazji zdobycie dwóch najwyższych szczytów Bieszczadów: Krzemienia i Tarnicy. O ile wariant drugi (Bukowe Berdo + Krzemień) jest kwestią kilkunastu minut dodatkowego marszu, to ten trzeci polecam jedynie hobbystom/zbieraczom korony gór polskich/schodo-entuzjastom. Wszystko dlatego, że od Krzemienia do samego szczytu Tarnicy należy poruszać się właśnie… schodami. Ostro w dół, półostro w górę, a jeśli zaplanowaliście (jak my) wycieczkę w dwie strony, to na deser jeszcze półostro w dół i przyjemniaczkowe 1000 schodków ostro w górę. W imię czego? Zaliczenia Tarnicy, rzecz jasna. Gwarantuję, że ani z niej lepszego widoku nie ma, a szczyt to betonowy placek z mini krzyżem. Spokojnie można odpuścić i wybrać się na bardziej malownicze szczyty, których w okolicy nie brakuje Marzył nam się zachód słońce na grzbiecie Bukowego, ale jesienny zmrok zapadał szybko i z nagła, a przed sobą mieliśmy jeszcze całkiem długą trasę. Poza tym trzeba jeszcze wracać przez las – a tam ciemności pojawiają się dużo szybciej. Zeszliśmy więc do Mucznego, na dole miziając jeszcze pięknego Malamuta Dariusza i wpadając do ustrzyckiego sklepiku po czekoladę Studentską z malinami. Nazajutrz dopadł nas ból kolan, a pospinane łydki trzymały dość długo – mimo to wrażenia z Bukowego Berda zostały wyłącznie pozytywne. Na Tarnicę z kolei wolę patrzeć ze zdrowym dystansem (to ta garbata gnida w tle). Ach, i jeszcze jedno – nigdy nie lekceważcie mocy górskiego słońca, nawet w połowie września. Po tej wędrówce do dzisiaj noszę na ciele malownicze pasy, a pan aptekarz z Cisnej moje zakupy (Panthenol w piance i tabletki na chorobę lokomocyjną) skomentował najtrafniej jak się da: Lato w Bieszczadach, co? Zapomniane wioski (Jaworzec, Łuh, Zawój) Aby dowiedzieć się więcej o miejscach odwiedzanych podczas tego spaceru warto poszukać w sieci o ścieżce historycznej Bieszczady Odnalezione. Właśnie dzięki tej inicjatywie po drodze można przeczytać informacje. My dowiedzieliśmy się o tej trasie od pana Marcina – właściciela naszego bieszczadzkiego noclegu i świetnego źródła wiedzy na temat regionu. Świetna trasa dla fanów spacerów nieco bardziej płaskich (chociaż niekoniecznie krótkich, spokojnie można pokusić się tu o ponad dwudziestokilometrowy spacer). Uwaga – trasa dostosowana jest również dla rowerzystów. My wybraliśmy się w poszukiwaniu śladów zapomnianych wiosek w majowy deszczowy dzień dwa lata temu. Zalety – tylko my w calutkich Bieszczadach wpadliśmy na ten pomysł. Wady – dosłownie tylko my – przez kilka godzin widzieliśmy tylko siebie, deszcz i nieco posępne krajobrazy, w końcu nazwa miejscowego rezerwatu – “Sine Wiry” – zobowiązuje. Nie dajcie się wystraszyć – przy bardziej łaskawej pogodzie to miejsce idealne na spacer. Trasę można rozpocząć w Kalnicy (to zaledwie kilka kilometrów od Wetliny) i poruszać się asfaltową szosą, która potem zamieni się w szutrową, ale ciągle dosyć szeroką drogę. Co jakiś czas można napotkać na (obecnie oznaczone specjalnymi znakami) pozostałości po nieistniejących wioskach, w wyprawie towarzyszy też szum rzeki Wetliny. O tym, że kiedyś toczyło się tu życie świadczą krzyże, cmentarze, drzewa owocowe. Nie znajdziecie tutaj spektakularnych widoków – wartością tej trasy jest niesamowita atmosfera. Naszej majowej wyprawie towarzyszyła, jak już wiecie, ulewa, oprócz niej przepiękny zapach czosnku niedźwiedziego. Przy samych Sinych Wirach zawróciliśmy, bo z lasu dobiegł nas jeszcze inny zapach – dużo mniej przyjemny. Z racji tego, że my czuliśmy zwierzę wyraźnie, a ono nas mogło nie czuć ze względu na wiatr wiejący właśnie w naszą stronę, grzecznie wycofaliśmy się z lasu. Przy okazji głośno dyskutowaliśmy aby upewnić się, że nasz leśny przyjaciel jeśli nas nawet nie wywącha, to usłyszy. Spotkania udało się uniknąć, przeciwdeszczowe kurtki i obuwie zdały egzamin, ale piwo “Dwa misie” wypite tego dnia do obiadu smakowało jak po największym fizycznym wysiłku. Atrakcje poza szlakami Sanok Nie wiem czy Sanok ma jakiś reklamowy slogan (edit: ma SanOK – Miasto Kultury), ale powinno ono brzmieć: Miasto, które nie budzi żadnych oczekiwań, a jednak powinno. Kiedy zaproponowałam mojemu towarzyszowi wycieczkę do Sanoka, a w jej planie zwiedzanie muzeum historycznego i skansenu, podejrzewam że dużo chętniej rzuciłby wszystko i wyjechał w Bieszczady, tyle że akurat w nich był. Kto pomyślałby, że wrócimy z Sanoka zachwyceni i jednym i drugim aspektem wycieczki? My nie, a tak było. Zamek Królewski w Sanoku No przyznać się, kto z was z nieprzymuszonej woli pójdzie zwiedzać coś co nazywa się po prostu Zamkiem Królewskim? Pani! Takie to my mamy w każdej wiosce, a w Poznaniu to nawet jest Zamek Cesarski, ot co! No i widzicie – sanocki zamek można łatwo przegapić, zwłaszcza, że z zewnątrz wygląda jak połączenie szpitala z salą weselną (fun fact – był i jednymi drugim). I byłby to ogromny błąd, bo na zamku mieści się, sanockim zwyczajem niezbyt ekscytujące z nazwy Muzeum Historyczne. Co z tym muzeum, zapytacie. A ja zapytam – a Ostatnią Rodzinę widzieli? Ja dwa razy w kinie i dwa w telewizorze, co sprawia, że coraz lepiej wychodzi mi zaśpiew Aleksandry Koniecznej kiedy powtarzamy po Zofii Beksińskiej Zdzisek! O Ostatnią Rodzinę pytam dlatego, że Sanok to miejsce, z którego Beksińscy pochodzą i w którym można obejrzeć ogromną kolekcję obrazów i prac multimedialnych Zdzisława. Ba! Odtworzono nawet z najmniejszymi szczegółami (widok z okna!) pracownię malarza już z warszawskiego mieszkania, w związku z czym oglądając film czuliśmy prawdziwe déjà vu. Wizyta w sanockim muzeum to jednak punkt obowiązkowy nie tylko dla prawdziwych fanów twórczości Beksińskiego – jego obrazy fascynują i warto je obejrzeć z bliska nawet jeśli nie znamy/nie lubimy. Nie byłabym sobą gdybym nie wspomniała o tym, że w Muzeum Historycznym w Sanoku znajduje się też wspaniała kolekcja ikon. I znowu – bez kontekstu też robią wrażenie, tak jak wrażenie robią Zdziskowe obrazy, ale to kontekst nadaje im niezwykłą wartość. Przed wizytą warto zapoznać się z podstawami sztuki pisania ikon i ich symboliki. Tutaj nie ma wolnej rosjanki amerykanki – wszystko ma swój sens – i kompozycja i ułożenie ciała figur i kolory i nawet kolejność ikon w większej kolekcji. Odkrywanie tych różnych warstw znaczeń na każdej ikonie to wspaniała przygoda. A skoro już o przygodach mowa, to czas wyjść na zewnątrz, bo po drugiej stronie Sanu (tak, też przeżyłam ten moment, w którym dodałam dwa do dwóch, a właściwie San do oka) znajduje się Sansen. Czyli skansen, ale w Sanoku, ot kolejny niepoważny pomysł copywriterski dla biura promocji miasta. Skansen O wartościach skansenów nie trzeba mnie przekonywać – zapewniają i wiedzę i rozrywkę na świeżym powietrzu. Najdobitniej przekonałam się o tym, kiedy jako ośmioletnie może dziecię odwiedziłam z rodzicami podobny przybytek w Osieku nad Notecią. Jeździłam tam zresztą co najmniej kilka razy, bo w okolicy do wyboru był albo skansen albo klub Pokusa, przy którym ludzie z Manieczek z szacunku ściągali czapki i rękawiczki. Raz byłam tam na dyskotece na początku wieku i do dzisiaj mam wrażenie, że odbija się to w mojej krzywej EKG. Wracając do skansenu (chociaż właśnie o doświadczenia przedzawałowe tu chodzi) – wlazłam wtedy na pewniaka do pewnej ciemnej izby gdzie ujrzałam ni mniej ni więcej tylko trupa na katafalku. Innymi słowy – ujawniłam zwłoki, a owszem, na tym blogu pilnujemy w tej kwestii poprawnej nomenklatury! Wokół umarłego kilka pań, które zanosiły się płaczem, no i ja, jeszcze bez płaczu, ale ze zdecydowanie zszokowaną miną. Nie pozostało nic innego jak wycofać się z izby i chodzić po reszcie skansenu myśląc o tym, czy nie natknę się na kolejnego nieboszczyka. Natknęłam się na co innego – mianowicie na tablicę mówiącą o tym, że tego dnia w skansenie odbywa się wystawa specjalna pokazująca obrzędy pogrzebowe ludu wsi nadnoteckiej (czy ludu temu podobnego – etnografowie wybaczcie – tutaj akurat na terminologii się nie wyznaję!). Tablicę przyjęłam z ulgą, skanseny do dzisiaj traktuję z czcią, a na progach ciemnych izb puszczam innych przodem. Wstęp jest pokaźnych rozmiarów, ale Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku to jeden z największych skansenów w Polsce więc to zobowiązuje. Na dzień dobry protip – przy zakupie biletów proszę się skumać w kolejce z innymi zwiedzającymi i złożyć na opiekę przewodnika. Taka usługa kosztuje (kieruję się stroną www skansenu) 50 złotych, a grupa może liczyć aż 20 osób. Czyli jeśli jesteście w piątkę to za przewodnika płacicie po 10 złotych – najlepsza inwestycja tego dnia. Ja w ogóle uważam, że o ile się nie jest znawcą danego tematu, dobry przewodnik zawsze wzbogaci wycieczkę. W przypadku sanockiego skansenu dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawostek, przewodnik pomógł wybrać optymalną trasę po atrakcjach muzeum, a do tego padł tylko jeden niewinny żarcik o tym, że ja i Piotrek mamy sobie polulać kołyską-eksponatem żeby się przygotować do przyszłej roli rodzica. A przypominam, że jesteśmy na Podkarpaciu – nie jest źle! Z dwójki zamek – skansen, wybrałabym zamek, ale jeśli macie czas/dzieci/potrzebę bycia na powietrzu, to skansen będzie również dobrym wyborem. Uherce Mineralne Spodziewam się, że nieco zabiłam wam ćwieka tym wyborem – Uherce Mineralne to takie bieszczadzkie pół Krajenki leżące pod Leskiem. Po kiego grzyba miałabym was tam wysyłać? Ano po grzyba na szynach, albo grzyba z gliny. I po jedzenie i picie, ale to w osobnym poście. Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe Jak brzmi takie jest – ktoś wpadł na świetny pomysł, aby stworzyć drezynowo-rowerową hybrydę. Ma siodełka i pedały zupełnie jak w rowerze, ale porusza się po szynach – genialne! Wysiłek porównywalny do jazdy na zwykłym rowerze, ale dla najmłodszych i najstarszych przygotowano też specjalne ławki pasażerskie na każdej drezynce. Organizatorzy zadbali o to żeby trasy były zróżnicowane – można wybrać się na całkiem długą przejażdżkę, a można obrócić tam i z powrotem w nieco ponad godzinkę. Ruch, jak to na kolei, jest zorganizowany – obowiązuje rozkład jazdy, a drezyny na trasę wyruszają grupowo. I tutaj kolejna wskazówka ode mnie – przed startem wycieczki trzymajcie się pana z obsługi. Bo pan z obsługi pewnie zapyta kto chce jechać w pierwszej drezynie – i wtedy bądźcie jak ja: szybko podnieście rękę i spójrzcie z satysfakcją na wszystkie dzieci, którym słaby refleks lub wafelek w buzi nie pozwolił na zaklepanie najlepszego miejsca na wycieczce. Zanim oskarżycie mnie o niszczenie ludziom dzieciństwa, od razu uprzedzam, że pan szukał wyłącznie takich ludzi, którzy mają miejsce żeby go zabrać na ławce pasażerskiej, sorry dzieciaki i ich rodzice, odpadacie na starcie. Bycie na początku wycieczki (lub na końcu, bo na “pętli” kolejność się odwraca) jest atrakcyjne, bo gwarantuje najlepsze widoki, w przeciwnym razie oglądamy plecki drezyny z przodu, no chyba, że kolumna bardzo się rozrzedzi. Drezyny rowerowe są zdecydowaną odpowiedzią na to, co zobaczyć w Bieszczadach z dziećmi – te z naszej wycieczki miały tak ucieszone buzie, że prawie zapomniały, że mnie nienawidzą za zgarnięcie drezyny numer 1. Odwiedziny na stacji w Uhercach Mineralnych warto połączyć z jeszcze jedną, stosunkowo nową atrakcją w okolicy – wizytą w Bieszczadzkiej Szkole Rzemiosła. Bieszczadzka Szkoła Rzemiosła O tej atrakcji mówię, w połączeniu z drezynami rowerowymi bowiem obie inicjatywy wyszły spod ręki tych samych ludzi – zresztą uczestnictwo w wycieczce drezynowej uprawniło nas do 10% zniżki w Szkole Rzemiosła. A ceny i tak nie są w niej wygórowane. Bilet wstępu uprawnia do podróży w czasie do szkoły sprzed lat i uczestnictwa w zajęciach z pieczenia lokalnego przysmaku – proziaków, garncarstwa i kaligrafii. Tymi rączkami, moi drodzy, tymi rączkami upieczecie gorące bułeczki, ulepicie coś z gliny i napiszecie odręcznie kartkę z pozdrowieniami. Każde z zajęć odbywa się pod czujnym okiem eksperta, który pomaga, dostarcza ciekawostek i zachęca do zabierania własnych wytworów do domu. Pamiątki z wakacji? Zaliczone w postaci dwóch mini miseczek. Drugie śniadanie? Bułeczki własnej roboty. Dowód, że nawet osoba programująca na czarnym ekranie może coś ładnie wykaligrafować? Dostępny do wglądu u mnie. Nie da się za wysoko ocenić tego typu inicjatyw, uważam, że to wspaniała atrakcja i dla młodych i dla starych (którzy będą się bawić jak dzieci), a niejedna osoba wzruszy się korzystając z “telefonów z historią” czyli starych aparatów telefonicznych, w których usłyszeć można opowieści najstarszych mieszkańców Uherców. Wszystko jest dopracowane, zadbane, przemyślane – byliśmy pod ogromnym wrażeniem wizyty. Bieszczadzka Kolejka Leśna Wszystko wygląda na to, że Polacy w Bieszczadach kochają atrakcje szynowe. Leśna ciuchcia startująca z Majdanu (pod Cisną), jest kolejną (hehe) niezwykle popularną toro-wycieczką, zwłaszcza dla rodzin. I nie ma się co dziwić, pociągi są fajne i już! Mówię to wam ja, osoba, która musiała zjeżdżać na sankach z nasypu kolejowego, więc ma do całej infrastruktury szynowej spory sentyment. Bieszczadzka Kolejka Leśna to pociąg z szeregiem drewnianych wagonów – takich półotwartych, więc w razie niepogody dostaniecie rykoszetem (my dostaliśmy). Do wyboru są dwie trasy: można pojechać do Przysłupia lub do Balnicy. My pojechaliśmy i tu, i tu – głównie dlatego, że pani w kasie uznała, że na pewno nie wytrzymamy. Upór ma swoje dobre strony: mogę zdać relację z obu opcji. I tak, Przysłup to kierunek gastronomiczny – na pętli czeka kilka opcji kulinarnych wraz z (uwaga spoiler z wpisu o tym gdzie zjeść w Bieszczadach) naszą ulubioną smażalnią o uroczej nazwie Dom Pstrąga. Niestety, do celu prowadzi dość monotonna trasa, która trwa ponad godzinę. Oczywiście, sama frajda z jazdy kolejką jest też, ale to już musicie uzależnić od własnej kolejowej zajawki i współczynnika pogodowego. Jeśli oczekujecie, że kolejka przewiezie was przez te słynne dzikie Bieszczady, gdzie niedźwiedź odpowiada za przestawianie zwrotnicy to śmiało walcie na Balnicę. Trasa jest nieco krótsza, za to dużo bardziej przez las. Na mecie nie ma restauracji, ale jest sklepik zatrzymany w czasie (stan na 2016, bo jednak w Bieszczadach sporo rzeczy się zmienia). Ostatnim elementem na jaki należy zwrócić uwagę w przypadku tej atrakcji jest dziki tłum szarżujący wagoniki – w majowy deszczowy weekend kolejka była pełniutka, ale wtedy jazdy odbywały się tylko w weekendy. Jak jest w wakacje, kiedy kolejka kursuje codziennie? Podejrzewam, że nadal tłoczno. Szlak cerkwi drewnianych Szlak to w tym przypadku pojęcie względne, bo takowych istnieje w regionie co najmniej kilka. Właściwie gdzie nie pojedziecie, to w okolicy czai się jakaś drewniana cerkiewka, najczęściej zamknięta na cztery spusty (lub spustu pół), ale przy odrobinie szczęścia można wejść do środka i powąchać, a wąchać warto, bo cerkwie pachną przepięknie. Szczególnej uwadze polecam dwa miejsca: Cerkiew w Łopience, głównie dlatego, że ani nie jest drewniana, ani nigdy nie jest po drodze. Zawsze trzeba skręcić, nadłożyć drogi, pobłądzić, aby w końcu zobaczyć budynek zagubiony pośrodku bieszczadzkiej przyrody. W środku jest surowo i bardzo klimatycznie. Cerkiew w Smolniku – o nietypowych kształtach, górująca nad okolicą. Za cerkwią znajduje się cmentarzyk – bez nekroturystyki nie da się, sorry. Aby dopełnić mojej charakterystyki jako turystyki (cerkiewki, cmentarze, jedzenie, mizianie zwierzaków) dodam, że okolica jest interesująca również ze względu na element gastronomiczny i mizialny też. Poza kategorią “zabytki drewniane”, ale ciągle w sekcji sakralnej znajdują się ruiny klasztoru w Zagórzu – jeśli macie po drodze, zdecydowanie warto zajrzeć. Co zobaczyć w Bieszczadach, ale tak naprawdę? Wszystkie opisane w tym wpisie miejsca były dla nas atrakcyjne (z różnych powodów), ale nie da się ukryć, że w zwiedzaniu Bieszczadów z dokładną checklistą jest coś bardzo… niebieszczadzkiego. Polecam więc wpleść w dobrze zaplanowaną wyprawę (czemu zawsze kibicuję) jakąś przestrzeń na odkrywanie tego miejsca po swojemu. Minizachwyty mogłyby u mnie zapełnić wpis co najmniej dwa razy dłuższy niż ten. A tu zbłąkana kapliczka, ciekawe skąd się wzięła, a tu sklepik, który mógłby robić za scenografię filmu z lat 90-tych, a tu widok, na który mógłbym patrzeć biorąc prysznic (najwyższy dowód uznania dla topografii terenu u Piotrka). Wszystko w rytmie slow, chociaż z roku na rok coraz więcej ludzi wpada na ten sam slow pomysł żeby w Bieszczady przyjechać. PS: Nie, nie zapomniałam o Solinie. Sporo tam ludzi, a i klimat mocno “karpaczowaty”. I 20 lat temu, i teraz zapamiętałam z Soliny jedynie ostrzegawcze pół legendy o dziesiątkach ludzi, którzy tracą życie wychylając się za bardzo i potem leżą biedni w ciemnej izbie w skansenie. Ale uczciwie przyznaję, że zapory “od środka” nie miałam okazji zwiedzać – pewnie zrobiłaby na mnie większe wrażenie.
- Խ ол
- Зиቨօգуረ ух ቲψев
- Жаλаնетጁκը еб еջθ
Bieszczady przestały być dzikim miejscem na skraju Polski, do którego przyjeżdżają wyłącznie romantyczni wędrowcy i ekipy rajdowe. Szlaki w Bieszczadach z roku na rok stają się coraz bardziej popularne. Obecnie Bieszczady to jedno z najmodniejszych miejsc turystycznych w Polsce. Które szlaki wybrać, by poczuć w Bieszczadach klimat, na którym wyrosła ich legenda? Proponuję kilka tras, które jeszcze długo nie będą zatłoczone. Popularność Bieszczadów eksplodowała na olbrzymią skalę. Najpopularniejsze trasy: Połonina Wetlińska i Caryńska, Rawki, Tarnica i Bukowe Berdo to pierwszy wybór turystów debiutujących w Bieszczadach. Te szlaki są zdecydowanie najbardziej oblegane. W sezonie letnim wędrują nimi tysiące ludzi. Spis treści1 Najlepsze szlaki i trasy turystyczne w Bieszczadach? Tam, gdzie nie ma tłumów2 Komańcza – Cisna. Czerwony szlak. km3 Jabłonki – Schronisko PTTK w Jaworcu. Czarny szlak. km4 Maniów – Nowy Łupków. Żółty+Niebieski. km5 Żubracze-Runina. Niebieski-Żółty-Niebieski. km6 Szlaki i trasy w Bieszczadach bez tłumów. Kiedy pojechać? Najlepsze szlaki i trasy turystyczne w Bieszczadach? Tam, gdzie nie ma tłumów Mam kilka propozycji szlaków dla osób, które chciałby podziwiać Bieszczady w nieco bardziej kameralnym gronie. To trasy, które pozostają poza zainteresowaniem największych grup, a które ze względu na rozmaite walory wciąż są bardzo atrakcyjne. Te rekomendacje powinny również zainteresować miłośników Bieszczad, którzy wędrowali już najpopularniejszymi szlakami i chcieliby uciec w drugoplanowe rejony mniej znanych pasm. Zerknijcie, którędy wędrować, żeby lepiej poczuć ducha Bieszczadów rozumianych jako krainy romantycznych wędrowców. W drodze na Jasło. Jesiennie Komańcza – Cisna. Czerwony szlak. km Ponad 30 kilometrowy odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego łączy będącą na skraju Bieszczadów Komańczę z jednym z najważniejszych turystycznych bieszczadzkich ośrodków – Cisną. Do jego przejścia potrzeba całego długiego dnia. Suma przewyższeń to ponad 1150-1250 m (zależy skąd startujemy), czyli jak na Bieszczady na prawdę konkret. Trasa jest eksponowana tylko na kilku odcinkach. Najciekawszym miejscem szlaku są Jeziorka Duszatyńskie. Po drodze zdobędziemy kilka szczytów: Hon, Wołosań, Pocak, Jaworne, czy Chryszczatą. Ze względu na swoją długość i brak możliwości kontaktu z cywilizacją po drodze nigdy nie stanie się priorytetowym wyborem większości turystów. Można tu wejść w dziki las bardzo, bardzo głęboko i przez długie godziny z niego nie wychodzić. Jabłonki – Schronisko PTTK w Jaworcu. Czarny szlak. km Czarny szlak może kojarzyć z czymś groźnym i niebezpiecznym, ale odcinek z Jabłonek do schroniska w Jaworcu w żadnym wypadku taki nie jest. Jego przejście zakłada wspinaczkę na dwa niewysokie szczyty: Łopennik i Falową. Oba wierzchołki są dość ekscytujące, choć nie należą do bieszczadzkiego kanonu. Schodząc z Łopiennika w stronę Dołżycy można odnaleźć fundamenty schroniska, które spłonęło w 1977 roku. Suma przewyższeń jest dosyć spora- ponad 1000 metrów bez względu na to, z której strony startujemy. Polecam wystartować z Jabłonek. Finisz w jednym z przyjemniejszych z bieszczadzkich schronisk, jakim bez wątpienia jest Jaworzec będzie dużo lepszym ukoronowaniem tego dnia niż wyjście z lasu w środku „szosówki”. Możliwy także krótszy wariant tego odcinka czarnego szlaku ze startem lub finiszem w Dołżycy. Maniów – Nowy Łupków. Żółty+Niebieski. km Wkraczamy na granicę polsko-słowacką. Kilka pierwszych kilometrów może wydawać się niewdzięcznych, bo idziemy drogą. W Balnicy, gdzie jest stacja kolejki wąskotorowej i sklep, skręcamy na zachód i od tego momentu szlak prowadzi granicą aż do Głębokiego Wierchu. Praktycznie całość odcinka granicznego jest schowana w lesie, nie ma zbyt wielu widokowych miejsc. Imponujące są strome zbocza po Słowackiej stronie. Miniemy też mogiłę nieznanego żołnierza. Trasę proponuję zakończyć w Nowym Łupkowie, ale w sumie warto zrobić to nieco wcześniej, w schronisku na Końcu Świata. Trasa jest bardzo łagodna i łatwa. Żubracze-Runina. Niebieski-Żółty-Niebieski. km Propozycja małego wypadu na stronę Słowacką. Wyruszamy ze wsi Żubracze. Najpierw pokonujemy cały „masyw” Hyrlatej i schodzimy do Przełęczy nad Roztokami. Po stronie słowackiej większość trasy prowadzi szutrową drogą. W Runinie znajdziecie kilka miejsc noclegowych. Na drugi dzień można wrócić z Runiny dochodząc zielonym szlakiem do szlaku granicznego a następnie schodząc do Cisnej szlakiem czerwonym. Szlaki i trasy w Bieszczadach bez tłumów. Kiedy pojechać? A co jeśli chce się zobaczyć te bardzie popularne miejsca, ale nie ma się ochoty na spacery w tłumie? Najlepsza rada: wyjazd po sezonie i w tygodniu. Ja najchętniej przyjeżdżam w Bieszczady zimą, ale rozumiem, że nie dla każdego ta pora roku będzie idealna. W takim wypadku zachęcam do przyjazdu w kwietniu, marcu, albo wrześniu. To miesiące, w których innych turystów a najpopularniejszych szlakach będzie trochę mniej. Pamiętajcie – rocznie w Bieszczady przyjeżdża ponad 0,5 mln ludzi. Jeśli zdecydujemy się na wędrówkę mniej znanym szlakiem dokładamy cegiełkę do zrównoważonego rozwoju turystyki w regionie. Czy Waszym zdaniem najlepsze szlaki w Bieszczadach to te z dala od tłumów? A może macie jakieś inne propozycje na trasy, gdzie jest luźno na szlaku? Komentarze całe Wasze!Bieszczady zimą oferują też takie atrakcje, jak: jazda skuterem śnieżnym po bezdrożach; kulig na saniach w konnym zaprzęgu – za dnia z przepięknymi widokami, a nocą z pochodniami; łyżwy – m.in. w Polańczyku, Ustrzykach Dolnych i okolicy Jeziora Solińskiego; snowtubing – zjazd po śniegu na dużych, dmuchanych dętkach;
20 Najlepszych Atrakcji w Bieszczadach i Okolicach 2023. 2 lutego 2023 Bieszczady. Widoki w Bieszczadach są niebywałe. Warto tutaj przyjechać zarówno zimą jak i latem. Znajdziemy tutaj najdziksze góry w Polsce. Stykają się tutaj 3 granice: Polski, Ukrainy i Słowacji.
Przed wyjazdem zapoznaj się z regulaminem plaży, na której planujesz odpoczywać, ponieważ w różnych częściach wybrzeża obowiązują odrębne przepisy dotyczące zwierząt. W niektórych miejscach pies na plaży musi przebywać na smyczy i w kagańcu, w innych może swobodnie biegać i się kąpać, a w jeszcze inne w ogóle nie wolnoJeśli polskie wakacje to jedyny moment, gdy możesz wybrać się do Londynu, przekonaj się, jaka temperatura jest tu w czerwcu, jaka w lipcu, a jaka w sierpniu. A jeśli wolisz uciec tu jesienią, sprawdź, jakie ubrania musisz spakować. Porównaj średnie temperatury w Londynie we wrześniu, w październiku i w listopadzie.nV5nfl.